Autor: Michał Filipiak
Czyta: Wojciech Strózik
ROZDZIA I
Państwo Jakotacy
Fredzio był jedynym synem państwa Jakotakich. W ży- ciu całej trójki wszystko było dokładnie takie samo jak ich nazwisko – jako takie. Tata – Zygmunt, pracował w fabryce śrubek, mama – Aldona, była przedszkolanką.
Dni rodziny Jakotakich były podobne do siebie ni- czym kropelki wody. Codziennie po powrocie do domu rodzice Fredzia siadali do jako takiego obiadu i rozpoczy- nali narzekania.
– Ach te paskudne dzieciaki! Ciągle by tylko jadły i chodziły do łazienki. A spróbuj je ustawić w dwuszeregu! Od razu rozpierzchną się po podwórku.
– Aldonka, twoje przedszkolaki to małe pikusie w porów- naniu z moimi śrubkami. Smród smarów! Brudne kombine- zony! Od dwudziestu lat dzień w dzień harówka przy taśmie produkcyjnej. Nie pozwalają mi nawet wyjść na przerwę.
– Dobrze, że już jutro weekend.
Choć narzekali na swoją pracę i cieszyli się co tydzień z nadchodzącego weekendu, rzadko kiedy w sobotę lub niedzielę robili coś ciekawego. Z reguły wstawali dopiero około jedenastej. Jedli jako takie śniadanie – najczęściej to- sty z keczupem albo dwudniowy chleb z pasztetem. W po- godne dni zabierali Fredzia na krótki spacer dookoła bloku i wracali na jako taki obiad. Na nie do końca domytych ta- lerzach lądowała odgrzewana pizza lub zapiekanka z pastą jajeczną. Po posiłku Jakotacy włączali telewizor i marno- wali kilka godzin, przeskakując po kanałach.
– Nic w tej telewizji nie ma.
– Dokładnie. Nic, a nic!
– Może w przyszłym tygodniu dokupię kolejne dwie-
ście kanałów?
– A na nich coś jest?
Wieczorem odrywali się od telewizora, aby zjeść kola- cję. Rozmawiali wówczas, najczęściej o pogodzie.
– Miało być osiemnaście stopni, a jest ledwie szesnaście.
– Właśnie, zimno jakoś. A do tego ten wiatr. Chętnie wyszłoby się na spacer, ale nie przy takiej temperaturze.
Co roku, gdy zbliżały się wakacje, państwo Jakotacy pla- nowali podróż za granicę. Ale jeszcze ani razu nie udało im się wyjechać. Zawsze na drodze stawały te same przeszkody.
– Byłam w biurze podróży „Leć z nami” – rokrocznie wymachiwała katalogami pani Aldona.
– Pokaż, co tam mają! – niecierpliwił się ojciec Fredzia.
Rozsiadali się na kanapie, kładli nogi na stół i werto- wali kolorowe oferty wyjazdów.
– Egipt? Tam jest brudno!
– Hiszpania? Zbyt upalnie!
– Grecja? Ich gospodarka nie radzi sobie najlepiej!
– Włochy? Chyba nie chcesz jechać do tych makaroniarzy!? – Francja? Też mi coś. Wakacje z żabojadami?!
– Tunezja? Za długi lot. Na pewno ścierpną mi nogi! Jeszcze nigdy nie natrafili na propozycję wartą ich
zainteresowania i pieniędzy. Dlatego też co roku zabierali Fredzia na dwa tygodnie do tej samej nudnej miejscowości położonej nad jeziorem. Jezioro było urokliwe, ale od dwu- dziestu lat zbyt zanieczyszczone, żeby się w nim kąpać.
– Podobno mają wreszcie wydać pozwolenie na korzystanie z plaży – od kilku lat Fredzio słyszał te same czcze obietnice.
Tym sposobem chłopiec wiódł najnudniejsze życie na świecie. Od września do końca czerwca chodził do szkoły, gdzie zbierał jako takie stopnie. Jako tako grał w piłkę noż- ną i miał jako takich kolegów. W weekendy przesiadywał w swoim pokoju, grając w dwudziestoletnie gry na antycz- nym komputerze pana Zygmunta.
– To prawdziwe perełki – przekonywał tata. – Ponad- czasowe hity!
Fredzio tylko raz odważył się, aby poprosić o konsolę. Pomysł ten nie spodobał się jego rodzicom. Pozostał mu więc wysłużony joystick, czarno-biały ekran i archaiczne gry z czasów młodości pana Zygmunta.
Chłopiec czuł, że bycie jako takim jest straszliwie nud- ne, ale przez lata spędzone w domu przesiąkł nawykami i przekonaniami rodziców. Nie kwapił się, aby cokolwiek zmienić. Nie czytał książek, nie spotykał się z kolegami, nie miał żadnych zainteresowań.
Choć liczył już prawie dziesięć lat, jedyne atrakcje, ja- kie do tej pory go spotkały, to:
– wyjście do kina na dramat obyczajowy (dla osób od pięt- nastego roku życia),
– odwiedziny babci Krysi – dwa razy w roku,
– wizyta w ogrodzie zoologicznym (akurat większość zwie- rząt zapadła w sen zimowy),
– dwie gałki lodów (jedna waniliowa, a druga kokosowa) kupione przez ciocię Marzenkę,
– przejażdżka tramwajem (cztery przystanki),
– odwiedziny wujka Conana z Ameryki (przywiózł super- prezenty, szkoda, że nie pomyślał o konsoli).
ROZDZIA II
S p o r t o w i e c˗ g a d u ł a
ewnego dnia szkołę Fredzia odwiedził tajemni- czy mężczyzna. Miał na sobie buty sportowe i bia- ło˗czerwony dres. Na plecach dźwigał wielką tor-
bę. Był wysoki, w doskonałej formie fizycznej – szczupły, a zarazem umięśniony. Dzieci liczyły na to, że jest meda- listą olimpijskim lub przynajmniej mistrzem świata, który zaprezentuje niesamowity wyczyn. Przerzuci dysk ponad budynkiem szkoły lub w ciągu trzech sekund pokona su- sami sześćdziesiąt metrów. A może jednocześnie uniesie nad głowę dyrektorkę – panią Szkatułkę, i woźnego – pana Bolta? Niestety okazało się, że był jedynie gadułą, która odwiedzała każdą z klas i prowadziła prelekcje na temat zdrowego trybu życia.
Około południa sportowiec–gaduła zawitał do III D.
– Dzień dobry! ˗ przywitał się niskim głosem.
– Dzień dob–ry! ˗ odpowiedział Fredzio i dwadzieścio-
ro siedmioro pozostałych uczniów.
– To zaszczyt móc się z wami spotkać – rozpo- czął nieznajomy, po czym w nieskończoność zanudzał o tym, że nie wolno pić coli, przesadzać z solą ani za- jadać się hamburgerami. Tematy nie dotyczyły Fredzia, bo mężczyzna ani słowem nie wspomniał o odgrzewa- nych zapiekankach z pastą jajeczną. Nie napomknął też o serwowanych w hurtowych ilościach w domu pań- stwa Jakotakich słodkich syropach owocowych rozcień- czanych wodą gazowaną. Gdy skończył, rozdał każ- demu z uczniów po ulotce, zapraszając wszystkich na testy sprawnościowe.
– Testy odbędą się pojutrze po lekcjach. Przyjdźcie koniecznie! Wybierzemy dwunastkę najsprawniejszych uczniów, którzy za darmo będą mogli grać w tenisa! Za dar- mochę! – podkreślił po raz drugi. – Pamiętajcie o zgodzie od rodziców i stroju sportowym – dodał na pożegnanie.
Choć Fredzio jednym uchem wpuszczał informacje o zdrowej diecie, a drugim je wypuszczał, to coś zain- trygowało go w niespodziewanym gościu. Był radosny i pełen energii. Ciągle się uśmiechał, chodził sprężystym krokiem i naprawdę wierzył, że granie w tenisa to naj- fajniejsze zajęcie pod słońcem. Po raz pierwszy w życiu chłopiec zapragnął wziąć udział w dodatkowych zaję- ciach pozaszkolnych.
– Tenis? – zdziwił się tata. – To gra dla burżujów. Dla przemądrzałych snobów, którzy nie wiedzą, co zrobić ze swoimi pieniędzmi.
– Wcale, że nie – bronił pomysłu chłopiec. – Pan mó- wił, że w tenisa gra teraz mnóstwo dzieci w całym kraju. Dziesięć tysięcy albo miliardów, nie pamiętam dokładnie. A poza tym nasze treningi będą darmowe. Dostaniemy ra- kiety, piłki, a później nawet stroje!
– Lepiej zapisz się na piłkę nożną – wtrąciła się mama. – Popatrz tylko na Lewandowskiego! Jakbyś poszedł jego śladem, dorobiłbyś się majątku. A wtedy mógłbyś kupić swoim rodzicom najnowszy samochód prosto z salonu. Jeź- dzilibyśmy nim całymi dniami po osiedlu.
– Nie podoba mi się ten twój pomysł – wtórował ojciec. – Tenis to dziwna gra. Głupie odbijanie piłki.
– Mamo, tato! Chciałem was jedynie poprosić o pod- pisanie zgody na testy. To tylko sprawdzian, nie wiadomo przecież, czy się dostanę. Po raz pierwszy was o coś proszę.
– Po raz trzeci! – oburzył się ojciec. – Czyżbyś zapo- mniał, że w zeszłym roku zażyczyłeś sobie konsolę, a dwa lata temu namawiałeś mnie na wizytę w lodziarni!?
– Może powinniśmy się zgodzić? – zmiękła w końcu pani Jakotaka. – I tak raczej się nie dostanie – szepnęła w kierunku męża. – Widziałeś kiedyś takiego masywne- go tenisistę?
ROZDZIA III
Masywny tenisista
Zaraz po urodzeniu, to znaczy dziesięć lat temu, chłopiec ważył niewiele więcej niż dziesięć poma- rańczy.
– Gratuluję ślicznego maleństwa – oznajmił lekarz, wręczając państwu Jakotakim wrzeszczące zawiniątko.
W wieku szesnastu miesięcy, po przejściu na dietę za- piekankowo˗pizzową, Fredzio szybko zaczął przybierać na wadze. Rósł zarówno wzdłuż, jak i wszerz.
Gdy skończył dwa lata, po raz ostatni usłyszał od lekarza: – Państwa syn jako tako mieści się w normie.
Później ten sam lekarz mówił już wyłącznie o nadwa-
dze, a w końcu o otyłości. Fredzio nie przepadał za mono- tonną, tuczącą dietą, zdążył się jednak do niej przyzwy- czaić. Domowe menu składało się z pizzy, tostów albo zapiekanki i koniecznie wielkiej szklanki wody gazowanej z syropem malinowym. W szkole dożywiał się drożdżów- kami i chipsami, popijając oranżadą albo słodzoną herbatą.
Był zdecydowanie najmasywniejszym dzieckiem ze wszystkich, które stawiły się na testach.
– Pierwsze zadanie polega na tym, aby jak najszybciej przebiec dwadzieścia metrów – oznajmił pan w dresie z po- przedniego rozdziału.
Fredzio dobiegł ostatni.
– Kolejna próba to łapanie rzucanych przeze mnie piłek – objaśnił sportowiec.
Z nią chłopiec poradził sobie całkiem dobrze. A to wy- łącznie dlatego, że przez ostatnie dwa dni ćwiczył podrzu- canie i łapanie jabłka. Najpierw obiema rękoma, później prawą, a na końcu lewą. Ćwiczeniami wprowadził nawet w zakłopotanie swoich rodziców.
– Co to za dziwne zabawy? Nie podobają ci się moje gry komputerowe? – zamartwiał się pan Jakotaki.
– Zostaw to jabłko! – interweniowała mama. – Nim nie można się nawet najeść!
– Skąd wiesz, że nie jest sypane – wtrącił tata. – Wy- rzuć je do śmietnika, zanim się rozchorujesz. Z owocami i warzywami nie ma żartów!
– Słuchaj ojca! – nie odpuszczała pani Jakotaka. – Usiądź przy biurku, uruchom pasjans, a ja zaraz przynio- sę pyszniutką, po raz szósty odgrzewaną zapiekankę z pa- stą jajeczną.
– Ostatni test to rzut piłką lekarską. Dajcie z siebie wszystko! Od niego może zależeć, czy dostaniecie się do grupy wybrańców.
Większość koleżanek i kolegów z klasy Fredzia była drobnej postury i ledwo unosiła piłkę ważącą dwa kilogramy. – Dotychczasowy rekord to trzy metry i cztery centy- metry – oznajmił trener. – Został nam już tylko jeden śmia-
łek – Alfred Jakotaki. Rzucaj chłopcze!
Fredzio schylił się po piłkę, z łatwością poderwał ją
z ziemi i cisnął nią najmocniej, jak tylko potrafił. Zamiast w dal piłka poszybowała wysoko do góry, zamieniając się na chwilę w mały brązowy punkcik na błękitnym niebie. Moment później spadła z hukiem daleko za linią wyznacza- jącą odległość trzech metrów.
– No to mamy nowy rekord! – ucieszył się sportowiec. – Świetna robota, Fredziu! Rzuciłeś dwa razy dalej od Jac- ka. Cóż za emocje!
– Czy to znaczy, że się dostałem?
– Tego nie jestem w stanie stwierdzić. Rzuciłeś najda- lej, ale w pierwszym zadaniu wypadłeś marnie. Wieczorem podliczę punkty. Wyniki wywieszę z samego rana w ga- blotce koło gabinetu pani dyrektor.
To była najdłuższa noc w życiu Fredzia. Po raz pierw- szy od niepamiętnych czasów, aby zasnąć, sięgnął po naj- nudniejszą ze wszystkich lektur szkolnych. Zanim zapadł w sen, przeczytał aż czternaście i pół strony. Wyobrażacie to sobie?
ROZDZIA IV
Wyniki testów
olejnego dnia przed gabinetem pani Zofii Szkatułki zebrał się tłum pierwszo˗, drugo˗ i trzecioklasistów. – Cóż to za miłe poranne odwiedziny! – ucie- szyła się dyrektorka. – Wchodźcie pojedynczo. Dla każde- go znajdę chwilkę czasu, a może nawet i jakieś małe cia-
steczko.
– My nie do pani – odezwał się Jasiek, ale najwyraźniej
zbyt cicho.
– Na pewno chcecie mi podziękować za bycie najlepszą
dyrektorką na świecie. Hmm, a może nawet i we wszech- świecie. To urocze – rozczulała się, nieświadomie zasłania- jąc gablotkę z wynikami testów.
– My nie do pani – powtórzył Jasiek.
– Zarządzanie taką szkołą jest okropnie skompliko- wane. Trzeba ogłaszać komunikaty przez radiowęzeł, wy- pisywać świadectwa i robić na niektórych czerwono˗białe paski, wypłacać pieniądze nauczycielom, zwalniać z hu- kiem woźnego, a potem znowu przyjmować go do pracy,
pić kawę z rodzicami, a nawet, wyobraźcie sobie, trzymać nerwy na wodzy. Niewiele osób zauważa mój codzienny trud. A wy go doceniliście…
– Czy mogłaby się pani przesunąć? – nie wytrzymał chłopiec… i zaraz tego pożałował. Dyrektorka nastroszy- ła się niczym rozwścieczony rottweiler, szykujący się do ataku na niewinnego, małego kotka. Uniosła brwi, a z uszu buchnęły jej kłęby pary. Urosła o pół metra, a potem schyli- ła się w kierunku Jaśka i wymachując palcem, wykrzyczała na całe gardło:
– Jak ty się zwracasz do dyrektora!? Do gabinetu! Na dywanik! Ale już!
Gdy szkoła trzęsła się w posadach od wrzasków pani Szkatułki, dzieci mogły ze spokojem przyjrzeć się wyni- kom testów sprawnościowych. Do grupy wybrańców za- kwalifikowali się:
Adam Szybki Joasia Wolna Piotrek Długonogi Zosia Kicaj Wojtek Dzik Kasia Sarna Kuba Chleb Konrad Masło
Oliwia Senna Tomek Smutniak Marysia Wesoła i
Alfred Jakotaki
„Ale fajnie!”, pomyślał Fredzio. „Po raz pierwszy w ży- ciu ktoś mnie docenił”.
– Grupa wybrańców? – jego tata zdawał się mieć od- mienne zdanie. – Też mi wielka sprawa! Gdybyś zagrał w finale Ligi Mistrzów, ustanowił rekord mamuciej skoczni narciarskiej albo chociaż zasiadł za kierownicą Formuły 1, to byłoby osiągnięcie. Nie ma co się emocjonować udzia- łem w jakichś zajęciach tenisowych.
– Ojciec ma rację – wtórowała mu mama. – Gdybyś był królem strzelców, kupiłbyś nam większy telewizor… i pa- kiet tysiąca dodatkowych kanałów. A do tego nie musiała- bym podgrzewać zapiekanek. Zamawialibyśmy codziennie jedzenie z dowozem z najdroższej pizzerii.
Rodzice pomarudzili, jak to mieli w zwyczaju, ale w końcu dali się przekonać do udziału ich syna w pierw- szym treningu.
ROZDZIA V
Pierwszy trening
ysportowany mężczyzna w biało˗czerwonym dresie okazał się być nie tylko gadułą, teste- rem talentów, podliczaczem i wywieszaczem
wyników, ale także trenerem tenisa. Wiele dzieci stawiało u jego boku pierwsze kroki na korcie, a później zdobywało złote puchary. Nazywał się Jan Smecz.
– Nazywam się Jan Smecz – przedstawił się na począt- ku pierwszych zajęć – a oto mój kolega, instruktor Piotr Naskok. Dzisiaj opowiemy wam o podstawowych podsta- wach podstaw tenisa. Słuchajcie uważnie!
Dzieci wpatrzone w trenerów niczym w ekrany najnow- szych smartfonów nie zamierzały robić niczego innego.
– Zasada pierwsza: pod żadnym pozorem nie nazywaj- cie rakiety „paletką”. Kto złamie tę zasadę, zrobi dwadzie- ścia przysiadów.
– Jeśli popełni błąd ponownie – odezwał się po raz pierwszy instruktor Naskok – kara wzrośnie do tysiąca pompek. I to na jednej ręce!
Choć mrugnął okiem, większość dzieci potraktowała pierwszą zasadę z największą powagą.
– Zasada druga: każda rakieta ma serce, głowę, rączkę, stópkę i naciąg. A to jest kort tenisowy. To siatka, a to li- nie: końcowa, serwisowa, środkowa, deblowa boczna i sin- glowa boczna. To stołek sędziowski, a to pasek do regula- cji siatki. Najlepszy tenisista na świecie to Roger Federer, a w Polsce… To są podpórki, to owijki, to tłumik drgań, to obciążniki, a to thermobag. To forhend, a to bekhend, oto wolej, a to drajw. Zasada trzydziesta czwarta… – trenerzy podawali nowe hasła i przepisy z prędkością strzałów kara- binu maszynowego.
– Skoro znacie podstawowe podstawy podstaw tenisa, najwyższy czas na wasze pierwsze zadanie.
Dwunastka wybrańców odetchnęła z ulgą.
– Gramy w berka. Kuba i Konrad gonią.
– Teraz tor przeszkód.
– Zabawa w łapki.
– A teraz w stópki.
– Podrzućcie piłkę do góry i złapcie ją nad głową.
– Doskonale! A teraz odbijcie piłkę od ziemi i złapcie po koźle. – Toczcie piłki po wyznaczonym torze.
– Odbijajcie je dłonią.
– A teraz weźcie rakiety i utrzymajcie piłkę na naciągu
– Poprawcie chwyt.
– Odbijajcie do góry.
– W dół.
– Do partnera.
– Adam! Nie tak mocno.
– Oliwia! To zbyt lekko.
– Teraz przez siatkę.
– Doskonale! Pierwszy trening za wami!
Dzieci były zmęczone, ale przeszczęśliwe. Okazało się, że trenerzy znali mnóstwo ciekawych gier i zabaw. Doce- niali zaangażowanie, nawet jeśli komuś nie wychodziło za pierwszym razem. Czepiali się szczegółów, ale od czasu do czasu potrafili też pożartować. Dzięki temu godzina trenin- gu minęła dzieciom dwadzieścia razy szybciej niż lekcja języka polskiego.
To był wspaniały dzień w życiu Fredzia. Trenerzy po- chwalili go trzykrotnie, o całe trzy razy więcej niż jego rodzice w ciągu ostatnich pięciu lat. Nadspodziewanie sprawnie radził sobie z rakietą. Ustanowił nawet tymcza- sowy rekord grupy w podbijaniu piłki ramą. Kładł się spać z wypiekami na twarzy, nie mogąc się doczekać kolejnego spotkania z trenerami Smeczem i Naskokiem.
ROZDZIA VI
Jako takie urodziny
Założę się o nowiutkiego iPhona, że większość z was uwielbia obchodzić własne urodziny. Pewnie z nie- cierpliwością odliczacie dni do kolejnej rocznicy. Gdy już nadejdzie ten dzień, rodzice specjalnie dla was kupu- ją pyszny tort czekoladowy i stawiają na nim tyle świeczek, ile macie lat. Sprzątają też mieszkanie, gotują, zapraszają gości. Dostajecie zazwyczaj kilka małych prezentów i jeden nieco większy. Pijecie dziecięcego szampana. Wszyscy śpiewają „Sto lat!”, a wy na chwilę stajecie się najważniejszymi ludźmi na świecie.
W rodzinie Fredzia było zupełnie inaczej. Gdyby od- bywały się mistrzostwa świata w bylejakości obchodzenia urodzin, państwo Jakotacy regularnie zdobywaliby złoty medal. W ich domu urodziny odgrywały tak nieistotną rolę, że Fredzio nie pamiętał nawet, kiedy się urodził. A było to dokładnie dziesięć lat przed dniem, na który zaplanowano drugi trening tenisa.
– A ty chłopcze dokąd znów się wybierasz? – zapytał tata, nieodrywając wzroku od telewizora.
– Jak to dokąd? Na trening – odpowiedział podekscy- towany Fredzio. – Dzisiaj mamy poznać pierwsze uderze- nie. Nazywa się forhend.
– Forhend, srorhend – skomentował w swoim stylu pan Jakotaki.
– Synku, zapomniałeś, jaki dzisiaj jest dzień? – do roz- mowy przyłączyła się mama.
– Skądże. Dziś jest… środa!
– Zwykła środa?
– Raczej niezwykła. Odbywają się drugie zajęcia teni-
sa z trenerami Smeczem i Naskokiem.
– Choćby nawet prowadził je sam… Wielki Ptak z Uli-
cy Sezamkowej, zostaniesz dzisiaj w domu – uśmiech pana Jakotakiego w połączeniu z groźnie brzmiącym głosem zwiastował podstęp.
– Ale dlaczego? – w ułamku sekundy przez głowę chłopca przefrunęło stado czarnych myśli. Czyżby rodzice nie wyrażali już zgody na jego udział w treningach? To by- łaby największa fredziowa katastrofa.
– Synku, dziś są przecież twoje urodziny! Z tej okazji przygotowaliśmy dla ciebie kilka niespodzianek – powie- działa mama. Nie czekając na reakcję chłopca, pobiegła do kuchni. Po chwili wróciła z brudnym i obłupanym talerzem, na którym leżała zapiekanka z pastą jajeczną i czer- wonym napisem „Sto lat Fre…”.
– Sto lat Fre…? – zdziwił się chłopiec.
– Zabrakło nam keczupu na cztery ostatnie litery – wy- jaśniła pani Jakotaka.
– A teraz czas na prezent – tata poderwał się z fotela. – W tym roku postanowiliśmy podarować ci coś wyjątko- wego – dodał, wręczając chłopcu mały pakunek owinięty w starą gazetę.
Fredzio wiedział, że nie może spodziewać się niczego, co sprawiłoby mu choć odrobinę radości. Do tej pory na urodziny dostawał na przykład: zestaw narzędzi do zmia- ny koła w samochodzie, puszkę pasty jajecznej, podręcznik programowania komputerów, siedem kabanosów, grzebień z pozytywką, włochate kapcie.
Zdarzyło się też, że niczego nie dostał, bo rodzice zwy- czajnie zapomnieli o jego urodzinach.
– Na co czekasz? Otwórz i zobacz!
– Co to takiego? – Fredzio nie mógł odgadnąć przezna- czenia czarnego kwadratowego przedmiotu.
– Jak to co? Dyskietka! A na niej dwudziestopięcioletnia gra komputerowa. Szachy – poziom super hiper ekspert. To świetna rozrywka na słoneczne, sobotnie popołudnia. Zamiast myśleć o treningach, będziesz mógł poćwiczyć refleks szachisty!
Fredzio zwiesił głowę.
– To jeszcze nie koniec niespodzianek – mama wy- ciągnęła z piekarnika przypieczoną pizzę i zapaliła na niej dwie małe świeczki.
– Na co czekasz, synku? Dmuchaj! To twój dzień – za- chęcał tata.
– Ale dlaczego tylko dwie?
– Jesteś dzisiaj jakiś czepialski – oburzył się pan Zyg- munt. – Pozostałe wypaliły się kilka lat temu, nie zdążyliśmy dokupić. Poza tym wszyscy wiedzą, że kończysz osiem lat.
– Dziesięć!!! – krzyknął chłopiec. – Tato, kończę dzie- sięć lat!
– Osiem czy dziesięć, wielka mi różnica. Najważniej- sze, że spędzasz ten wyjątkowy dzień ze swoją rodziną.
– Tata ma rację. To ważne, żeby pielęgnować tradycje – do- dała mama, oblizując palec umorusany w sosie pomidorowym.
– Pomyśl życzenie i dmuchaj! – kibicował tata. – Żebyś zdążył jeszcze nacieszyć się swoim fantastycznym prezentem. Fredzio z trudem powstrzymywał łzy. Zamknął oczy i pomyślał dwa życzenia (jedno za zaległe zeszłoroczne uro- dziny). Dmuchnął z całej siły w kierunku przypalonej pizzy.
Ogień zatańczył sambę nad parą świeczek i po chwili zgasł.