Tytuł: Piernikowy cud
Autor: Karolina Zawistowska
Czyta: Wojciech Strózik
Bajka pochodzi ze strony Bajkownia.org
W puchatych bamboszach i pidżamce w kolorowe owieczki weszła do świątecznie udekorowanego pokoju dziewczynka. Wyglądała jak niedźwiedź, który właśnie obudził się ze snu zimowego. Jej niebieskie oczy utkwiły w zielonej choince. Jeszcze go nie było – westchnęła głęboko.
– Czekasz na Mikołaja? – zapytała nieoczekiwanie mama.
– Tak, ale chyba o mnie zapomniał.
– On nigdy nie zapomina, to ty kochanie zapomniałaś, że dzisiaj dopiero 23 grudnia, a Wigilia jest jutro.
– Wiem, ale Kasia już dostał od niego prezent, a nawet dwadzieścia dwa. Ona dostaje prezenty codziennie od 1 grudnia do Wigilii i mówiła mi wczoraj w szkole, że bardzo grzeczne dzieci tylko tak mają i że trzeba napisać kilka listów, no i ona to zrobiła, położyła na parapecie, a Mikołaj je zabrał, a ja zapomniałam – powiedziała szybko i płaczliwie dziewczynka.
Mała Anastazja wtuliła się w ciepły szlafrok mamy. Kobieta była bardzo zapracowana przed tymi świętami i zupełnie zapomniała o liście do Mikołaja. Chciała jakoś córce wytłumaczyć, że nie liczy się ilość prezentów, ale samo oczekiwanie na nie, czekanie na pierwszą gwiazdkę, zasiadanie do stołu, składanie sobie życzeń i dopiero rozpakowywanie niespodzianek od Mikołaja. Chciała jej to wszystko powiedzieć, jednak przekazała małej tylko, że liczy się magia świąt, a nie ilość prezentów.
Obie poszły do pokoju Nastki, w którym jaśniało od lampek zawieszonych w oknie. Mama ucałowała dziewczynkę, położyła się obok niej na łóżku i zapewniła, że Mikołaj na pewno o niej nie zapomniał i prezent będzie jej się podobał. Poczekała, aż mała uśnie, po czym wymknęła się do swojej sypialni. Nie poszła jednak spać, tylko dzielnie wykreślała z listy sprawy, które zostały już zrobione i przyglądała się tym, które jeszcze trzeba zrobić. Wykreśliła już: upiec makowiec, udekorować salon, posprzątać, karp w galarecie, pierogi z kapustą i grzybami, uszka, kluski z makiem. Do zrobienia zostały jej: barszcz, kompot z suszu, siano i zboże, pierniczki?, świeca wigilijna. Jeszcze trochę pracy czekam mnie jutro od rana – myślała. To naprawdę niewiele – pocieszała się. Popatrzyła na uśmiechającą się przez sen twarz męża i czuła, że jest szczęśliwa. Oby tylko Anastazja była szczęśliwa – na chwilę smutek napłynął na jej oblicze. Od jakiegoś czasu nie mogła zadowolić córki, która przychodziła ciągle niezadowolona ze szkoły. Miała tak niewiele lat, a ciągle było jej wszystkiego mało. Pragnęła coraz więcej, rodzice już nie wiedzieli, w jaki sposób mają zaspokoić jej potrzeby. Czasami wydawało im się, że ich dziecko nie rozumie, czym jest prawdziwe szczęście. Najważniejsze było, co powiedzą koleżanki w szkole. Anastazja znalazła się w grupie wyjątkowo wymagających dziewcząt, które zwracały uwagę właściwie na wszystko, począwszy od wyglądu, a skończywszy na liczbie żelowych długopisów w piórniku. Koleżanki nigdy by jej nie wybaczyły mało oryginalnego prezentu i usunęłyby ją ze swojej grupy. Mamie dziewczynki wcale nie zależało na tej przynależności, wiedziała jednak, że jej mała córeczka ciężko by przeżyła takie odtrącenie, więc robiła wszystko, by oszczędzić dziecku łez i smutku. W domu państwa Milusińskich musiały być nowoczesne meble, najlepszy sprzęt multimedialny i AGD, a wszystko po to, żeby Nastka nie miała się czego wstydzić przed swoimi koleżankami.
24 grudnia był jak zawsze wyjątkowym dniem w domu Zofii i Michała Milusińskich. Wszędzie unosił się zapach świeżo pieczonych ciast i słychać było dźwięki kolędy. Nikt nigdy się nie kłócił, zresztą w tym domu rzadko kiedy wybuchały kłótnie, zazwyczaj ład i porządek, jaki panował w pomieszczeniach, przenosił się na relacje międzyludzkie. Do tej cudownej atmosfery trzeba dodać jeszcze żywą choinkę i wyjątkowe ozdoby, bo przekazywane od pokoleń, zawieszone na świerkowych gałązkach.
– Kocham cię bardzo mocno – oświadczył melodyjnie Michał swojej żonie.
Zawsze dzień zaczynali od ciepłych słów. Tak po prostu zostali wychowani – w szacunku i miłości do drugiego człowieka, tego starali się nauczyć Nastusi.
– Ja ciebie też – Zofia odpowiedziała równie radośnie i ciepło. – Martwię się o małą, w nocy płakała.
– Znowu nic nie słyszałem, musiałem twardo spać. Pewnie przez Kasię. Szkoda, że nie potrafi zrozumieć , że tym koleżankom wcale na niej nie zależy, ale wiem, wiem kochanie – Michała spojrzał na wymowną minę żony – musimy to jakoś przetrwać, mała, jak będzie starsza, wszystko zrozumie. Czasami chciałbym już ten okres mieć za sobą, albo przeprowadzić się gdzieś daleko, gdzie nie ma cywilizacji i wychowywać ją bez tej całej mody.
Do kolacji wigilijnej zostało jeszcze sporo czasu, a wkoło wszystko już było prawie gotowe, oprócz zboża, po które posłała Michała. Kiedy już ze spisu rzeczy do zrobienie wykreśliła wszystko, poszła uprasować obrus i ubrania do kolacji. Weszła do garderoby, ujrzała w niej smutną córkę wlepioną w okno. Bała się podjąć jakikolwiek temat, ale Anastazja ją uprzedziła.
– Dlaczego jedni ludzie mają wszystko, a innym pozostają tylko marzenia i nigdy nie dostają tego, czego chcą?
Mama zaskoczona trudnym pytaniem, próbowała udzielić jakieś odpowiedzi, która usatysfakcjonowałaby córkę.
– Kochanie, marzenia są najpiękniejsze w życiu, dzięki nim świat jest lepszy. Zofia nie miała siły ciągnąć tej rozmowy, myślała o tym, co przed chwilą powiedział jej mąż, że mieszkanie daleko od cywilizacji nie byłoby wcale takim głupim pomysłem. Postanowiła zmienić temat – zobacz, jaką cudowną sukienkę prasuję ci na dzisiejszą kolację.
To było naprawdę urocze ubranko: czerwony aksamit ze złotymi kokardami przypiętymi do rozłożystych falbanek, do tego lakierowane buciki i haftowane złotymi nićmi bordowe bolerko.
– Będziesz pięknie w tym wyglądała – Zofia starała się wywołać uśmiech na twarzy córki.
– Wiem mamusiu – odpowiedziała z nutką obojętności w głosie.
Zostawiła Zosię z jej pracą w garderobie i poszła na śniadanie, które czekało na nią na dole w kuchni.
Nastka zjadła ulubione płatki czekoladowe z mlekiem i miała już iść do swojego pokoju oglądać telewizję, kiedy jej plany popsuł dziwny dźwięk z salonu. Powoli weszła do pokoju i usłyszała ciche dzwonienie. To pewnie wiatr poruszył dekorację na choince – myślała. Odwróciła się z takim przekonaniem i prawie zamknęła drzwi, kiedy dzwoneczki zaczęły poruszać się szybciej i uderzać w znany dźwięk, coś jakby pada śnieg, pada śnieg… Zdziwienie wypełniło jej umysł i ciało, a ciekawość wzięła górę i dziewczynka podeszła do zielonego drzewka, by sprawdzić, skąd dochodzą te odgłosy. W miarę zbliżania się do choinki odgłosów było więcej i więcej, i były głośniejsze. Teraz już nie tylko dzwoneczki, ale prym wiodły skrzypce i trąbka, a nawet ludzką mowę słyszała Nastka. Orkiestra dźwięków zawirowała w jej głowie. Świat wypełnił się zapachem świerku. Nagle poczuła, że ktoś trzyma ją za dłoń i krzyczy:
– Uważaj, ten pociąg nie ma hamulców i zawsze pędzi jak szalony!
Nastka spojrzała na swoją wybawczynię. Była to piękna dziewczyna o porcelanowej twarzy, ubrana w baleriny, trykocik i rozkloszowaną tiulową spódniczkę.
– Kim jesteś? – zapytała zdezorientowana.
– Nazywam się Natasza – odpowiedziała i jednym ruchem dłoni pociągnęła swoją uratowaną w głąb zielonej gęstwiny. – Ciiiichooo! – położyła palec na usta Nastki.
Orkiestra przestała grać, wszyscy znieruchomieli, bo do pokoju weszła Zofia. Stanęła w środku pięknie udekorowanej przestrzeni, przyniosła kolejną porcję pierniczków i zastanawiała się, jak to wytłumaczyć córce. Wiem, że to podobno w tym roku niemodne, ale to jest tradycja, moja prababcia je wieszała, moja babcia, mama, a teraz kolej na mnie, może kiedyś Anastazja też je zawiesi.
Dziewczynka przyglądała się mamie i teraz wydawała jej się zupełnie inna, poza tym że była o wiele większa, to stało się coś dziwnego, strasznego, mama straciła ten cudowny blask w oczach, nie było już świecących promyków, które sprawiały, że chce się innym latać zupełnie jak pyłek wróżek, ale teraz tego nie było. Puste oczy mamy w ciszy wieszały przyrządzone w samotności pierniki. Przy ostatnim cynamonowo-miodowym misiu kobieta cichutko westchnęła: „mam nadzieję, że nie będziesz na mnie zła. Tak bym chciała, abyś zrozumiała…”. Wyszła prawie bezszelestnie i zupełnie nieświadoma przekazała swoje myśli córce ukrytej w gałązkach świerkowych.
– Kim była ta ładna pani?
Nastka nic nie odpowiedziała, więc Natasza zmieniła temat.
– Czujesz jak ładnie pachnie?
– Tak, a co to takiego?
– Nie wiesz? Przecież to nasi słodcy przyjaciele, oni zawsze pojawiają się tutaj jako ostatni. Wszyscy na nich czekamy, gdyby nie oni nikt z nas by z tobą nie rozmawiał.
– Dlaczego? – dopytywała zdziwiona dziewczynka.
– Mają magiczny pył, kiedy pojawi się on na świerku cała choinka tańczy, a my razem z nią, ale ty pewnie o tym wiesz, wszystkie dzieci o tym wiedzą.
– Tak – pokiwała znacząco głową Anastazja, ale tak naprawdę wcale o tym nie wiedziała, nie miała nawet zielonego pojęcia. Zdziwiło ją to, że jej koleżanki o tym też nie wiedziały, bo przecież by jej powiedziały. Postanowiła, że nie przyzna się do niewiedzy i będzie udawała, że o wszystkim dobrze wie, bo niewiedza nie jest modna i być może Natasza uzna ją za jakąś dziewczynkę, która nie jest na topie. A tego by nie chciała, bo zaczęło jej zależeć na znajomości z porcelanową panienką.
– Dzyń! dzyń! dzyń! – dzwoneczki obwieściły wszystkim, że intruz wyszedł i jest już bezpiecznie, można wyjść z ukrycia.
Anastazja delikatnie rozchyliła gałązki, a jej oczom ukazał się nieznany świat, taki, o którym można przeczytać tylko w bajkach. O nim też opowiadają babcie swoim wnuczętom, które na początku w nie wierzą, a potem, kiedy dorastają, zapominają o tym świecie i o wszystkich babcinych opowieściach oraz radach.
Płatki śniegu okrywały dachy porcelanowych domków, które różniły się kształtem i wielkością. Za rogiem największego stało spore stadko reniferów, otrzepywały poroże ze śniegu i wierzgały w gałązkach świerkowych niczym dzieci bawiące się po raz pierwszy w zimowych płatkach. To było zabawne, Nastka roześmiała się bardzo głośno, że aż zwróciła na siebie uwagę jednego z mieszkańców. Postać w zielonym kubraczku powędrowała wzrokiem w stronę dziewczynki. Najpierw ostrożnie jej się przyjrzał, a potem pełen zapału i z uśmiechem na twarzy rzucił w nią kępką siana. Dziewczynka na początku czuła się zażenowana, a potem przyjęła zaproszenie do zabawy i zaczęła obrzucać towarzysza śniegowymi kulkami. Dołączyli do nich inni: porcelanowa laleczka, kilkoro pierniczkowych misiów, dwa koniki na biegunach, a nawet renifery śnieg z poroża rzucały w kierunku szalejącej gromady.
Anastazja śmiała się do rozpuku, prawdziwa radość wypełniła jej serduszko. Zapomniała, jak wygląda dobra zabawa. Tak rzadko z kimś bawiła się na śniegu. Kiedyś rodzice obrzucili ją śniegiem, ale okropnie się na nich zdenerwowała i nakrzyczała, że jest to już niemodny zwyczaj, że kiedyś się dzieci tak bawiły. Od tamtej pory przestali proponować jej zimowe wygłupy na dworze. Od czasu do czasu wyjeżdżali w góry i jedyne, na co Anastazja dawała się namówić, to jazda na snowboardzie. Dziewczynka nawet nie przypuszczała, że tak da się pochłonąć zimowemu szaleństwu. Ich wygłupy przerwał pan z długą brodą w niebieskim płaszczu i z laską w dłoni.
– Renifery, pora już wziąć się do pracy! – zawołał donośnym głosem.
– Już, już idziemy – odpowiedział najmniejszy z całego stada.
– Jak zwykle, same głupoty wam w głowie, a tu jeszcze tyle rzeczy do przygotowania. Anielski włos znowu źle się ułożył i trzeba go poprawić.
– Co roku ta sama robota, mam tego dość – dokazywał ten sam renifer.
– Dobrze, już dobrze – próbował uspokoić wszystkich człowiek w zielonym kubraczku, który zauważył nietęgą minę pana w niebieskim płaszczu – zaraz wezmą się do pracy, już ja o to zadbam.
Nastka nie wiedziała, o czym rozmawiają tubylcy. Trzeba przyznać, że czuła się troszeczkę nieswojo, ale widok wszechobecnego piękna ją uspokajał.
– Idziemy do szefa – zaproponował renifer Gaduła – niech on sam powie, co mamy robić.
– No to do pałacu, ale jazda – zadecydował za wszystkich pan w niebieskim płaszczu.
I wszyscy bez słowa oporu poszli do pałacu.
Ach! Co to był za pałac… Nie taki zwyczajny z wieżami, bramą i balkonem. W niczym nie przypominał tego ze szklanych świątecznych kul. Ściany wyglądały jakby tysiące rączek utkało je z najpiękniejszego kaszmiru. Schody oblewała gruba warstwa białej czekolady. Podłoga wyłożona była tysiącem herbatników. Wszędzie unosił się zapach wanilii i cynamonu. Na chmurkach z cukrowej waty poruszali się mali ludzie w zielonych kubraczkach, każdy przewoził jakąś zabawkę, czyścił ją albo pakował w kolorowe pudełka.
Anastazja była zachwycona tym widokiem. Od zawsze marzyła, by spotkać Mikołaja, miała do niego tyle pytań. Z opowiadań wszystkich wydawał się być takim mądrym i dobrym panem.
– Już idzie! – wybrzmiał głos Nataszy i powtórzyło go echo wielkiego holu.
Po czekoladowych schodach zszedł pan w czerwonym płaszczu i czapce z pomponem. Pewnym krokiem zbliżył się do przybyłych. Wcale się nie uśmiechał, raczej jego mina wykrzywiona była w grymasie rozpaczy. Nikt nie śmiał jako pierwszy zabrać głosu. Wszyscy czekali na jego pierwsze słowa. Mikołaj przyglądał się bacznie swoim gościom i nagle zawołał kucharkę: „ Pani Pitrasińska,, jesteś nam potrzebna”. Po poręczy czekoladowych schodów z chochlą pod pachą zjechała biała dama w wielkim berecie na głowie.
– Wytłumacz im, po co zostali wezwani, bo w obecnych tu oczach dostrzegam tylko zdziwienie.
– No tak, rozumiem – zaczęła nerwowo kobieta. – Od tego trzeba zacząć, że skończyły się przyprawy, wszystkie. – Na koniec chrząknęła znacząco: „hy hy hy”.
Dziwny szum przeszedł po sali, renifery potrząsały porożem, pomocnicy na chmurkach o mało z nich nie spadli. Natasza domyśliła się, że chodzi o cynamon. Podobnie jak Nasta była najmniej świadomą osobą. Mieszkała na zielonym drzewku dopiero drugie święta. W zeszłym roku została przywieziona z Moskwy. Babcia Anastazji bardzo lubi balet i zawsze marzyła, aby ktoś z jej rodziny uprawiał tę dyscyplinę sportu. Sama kiedyś próbowała tańczyć, ale kontuzja kostki na zawsze uniemożliwiła jej treningi sportowe. Zofia nie odziedziczyła talentu po matce, a Anastazja nigdy nie zamierzała tańczyć, bo z natury nie robiła czegoś, co było przez jej koleżanki uznawane za nudne. Babcia Łucja miała jednak nadzieję, że jej wnuczka zatańczy kiedyś na deskach wielkiego teatru lub opery, dlatego przywiozła tę porcelanową baletnicę, aby zachęcić wnuczkę do tego sportu. Wiele razy opowiadała jej o moskiewskich teatrach, salach wypełnionych po brzegi, oklaskach i kwiatach rzucanych artystom. Dziewczynka jednak uważała opowieści babci za mało interesujące i właściwe dla babcinych rówieśników. Sądziła, że ten rodzaj rozrywki jest odpowiedni dla osób dorosłych. Te historie wydawały jej się tak odległe, że czasami tylko udawała, że słucha babci, a w rzeczywistości myślała o ubraniach i zabawkach z najnowszej kolekcji. Łucja często spełniała zachcianki swojej wnuczki, dlatego ta nigdy nie robiła jej żadnych przykrości i zawsze wysłuchiwała jej opowiadań z mniejszą lub większą uwagą.
Natasza wiedziała, że przyprawy są niezbędne do tego, aby ich ożywić i właśnie w tym pomagają pierniczki i cały zaprzęg Mikołaja. Nic ponad to nie zostało jej zdradzone. Czasami słyszała dziwne szepty mieszkańców, że z roku na rok jest coraz gorzej, że niedługo nie wystarczy dla wszystkich, nie rozumiała jednak, dlaczego tak się dzieje i skąd bierze się smutek w oczach tubylców. W zeszłym roku pojawił się delikatny niepokój, a teraz bystre oczka dostrzegały już strach. Jej spojrzenie powędrowało w kierunku Pani Pitrasińskiej, zawsze hardej i pewnej siebie kobiety, której nawet sam Mikołaj niejednokrotnie się bał. Teraz bardziej przypominała bezradnego elfa, który po raz pierwszy uczy się pakowania prezentów.
– Myślę, że będziemy mieli w tym roku o wiele więcej pracy niż w poprzednich. Czasy naprawdę się zmieniają, a ja już nie mam na to wpływu – oznajmił pan w niebieskim ubraniu.
– Nie załamuj się, Feliksie, będzie dobrze – pocieszała niebieskiego pana kucharka – musimy się jakoś wspierać. Ciekawe, czy pojawili się jacyś nowi mieszkańcy?
Po tym pytaniu Pani Pitrasińskiej Anastazja poczuła się dziwnie zawstydzona. Powoli docierało do niej, że trudna sytuacja mieszkańców może być spowodowana jej zainteresowaniem nowoczesnością i brakiem poszanowania tradycji. Chciała się schować w zielonych gałązkach, aby nikt jej nie widział i nie pytał, kim jest i co tutaj robi, ale Natasza wypchała ją przed szereg i powiedziała, że ona jest nowa.
– Jak się nazywasz? – pytała kucharka.
– Anastazja – odpowiedziała zmieszana dziewczynka.
– A skąd się tu wzięłaś? – dopytywała .
– Ja właściwie – dziewczynka się zawahała – nie wiem.
Anastazja bała się, że wszyscy się domyślą, że nie chce im powiedzieć prawdy, ale nieoczekiwanie kucharka odpowiedziała:
– To tak jak większość z mieszkańców, wyciągają wszystkich z pudełek, dopiero kiedy zasmakujemy cynamonu, przypominamy sobie nasze historie, nie martw się malutka, jak wystarczy, to i ty zasmakujesz naszego przysmaku.
Dziewczynka odetchnęła z ulgą, że nikt jej nie rozpoznał.
– Mikołaju, mam pomysł, może został jeszcze jakiś cynamon na gałązkach, myślę, że renifery dobrze by sobie poradziły z tym zadaniem – zaproponował Feliks.
– Przyjacielu, może i masz rację. Do pierwszej gwiazdki zostało jeszcze sporo czasu i może nam się uda. Niech lecą!
Ze stajni Mikołaja wybiegła gromada rogatych pomocników. Wszyscy gotowi do pracy. Bez grymasów i marudzenia udali się w poszukiwaniu resztek cynamonu.
– Oby im się udało – westchnęła Natasza, spoglądając na lecących rogaczy.
– Na pewno im się uda – starała się wesprzeć baletnicę Anastazja, którą ogarniało dziwne poczucie winy i smutek.
– Chodźcie posmakować moich czekoladowych babeczek – zaproponowała Pani Pitrasińska.
Wszyscy na czele z Mikołajem udali się do królestwa białej damy, którym była oczywiście kuchnia. Na środku stał piec, taki kaflowy na trzydzieści fajerek. Na każdej coś się gotowało lub smażyło. W piekarnikach piekły się ciasta i babeczki. Nad piecem wisiały półki, na których ustawione było mnóstwo słoików z różnymi przyprawami. Każdy słoik był starannie opisany. Obok tego wielkiego pieca stały dwie długie ławki a między nimi stół. Goście zajmowali miejsca przy stole. Pierwszy usiadł Mikołaj, obok niego Feliks, a potem Natasza i Anastazja. Dziewczynka czuła już głód i ucieszyła się na widok kolorowych wypieków. Jedzenie na chwilę zagłuszyło jej wewnętrzne poczucie winy i smutek. Obiecała sobie, że nikomu nie powie, kim jest, a gdy wróci do swojej postaci, pozwoli mamie na wieszanie dużej ilości pierniczków.
Mikołaj zaproponował wszystkim, aby razem z nim poczekali na powrót reniferów, a w ramach podziękowania opowiedział im historię.
Dawno temu, kiedy na północy rządziła okrutna zima, w pewnej osadzie mieszkał mały chłopiec o imieniu Karim. Mieszkańcom było coraz trudniej zdobywać pożywienie, zaczynało im też brakować drzew na opał. Najstarszy człowiek osady postanowił, że powinni przenieść się na południe, bo inaczej czeka ich śmierć. Wszyscy zgadzali się z tą opinią oprócz Karima, który zaprzyjaźnił się z okolicznymi zwierzętami i nie chciał ich opuścić. W wiosce nie było dzieci w jego wieku, więc chłopiec bawił się ze zwierzętami, uwielbiał ścigać się z psami husky, tarzał się w śniegu z reniferami, a białe niedźwiadki uczyły go sztuki połowu. Nawet przylatywały do niego ptaki, z którymi dzielił się pożywieniem, częstował ich kawałkami ryb. Przeniesienie się w inne miejsce oznaczało dla Karima rozłąkę ze swoimi przyjaciółmi. Chłopiec nie mógł oswoić się z tą myślą. Wpadł na pomysł, że znajdzie tyle jedzenia i tyle drzew, aby pomóc swojej rodzinie i wszystkim osadnikom. Pewnej nocy po kryjomu wymknął się ze swojego lodowego domku. Wziął ze sobą kilka puszek z rybami, łuk, strzały, skóry zwierzęce, sanie i swojego najwierniejszego psa – Serafina. Ujechał zaledwie parę metrów, kiedy dołączyli do niego niedźwiedź Puszek i renifer Biegacz. Cała czwórka udała się w nieznane, aby ocalić swoją przyjaźń i mieszkańców. Szli kilka, a może kilkanaście godzin, sami nie potrafili określić, ile upłynęło czasu od ich wyjścia z osady, aż dotarli do gęstego iglastego lasu. Noc była gwiaździsta, a śnieg rozjaśniał im drogę, ale po wejściu w gąszcz drzew musieli rozpalić ognisko i zrobić pochodnię, która oświetlałaby im dalszą trasę. Wszędzie widać było tylko śnieg, lód i zielone gałęzie. Nagle tuż przed nimi, jakby spod ziemi, pojawiła się drewniana chatka. Wylatywał z niej gęsty biały dym.
– Tam musi być ciepło – zaanonsował przyjaciołom Karim.
Nieoczekiwanie zwierzęta odpowiedziały mu ludzkim głosem:
– Chodźmy tam, może coś zjemy i odpoczniemy.
Karim nie ukrywał zdziwienia, wcześniej to on mówił do swoich czworonożnych przyjaciół, nigdy one do niego. Miał zawsze nieodparte wrażenie, że go rozumieją. Teraz był szczęśliwy i zaskoczony zarazem. Nie mógł wydusić z siebie żadnego słowa, podążył za reniferem, husky i niedźwiedziem do drewnianej chaty. W środku czekała ich nie lada niespodzianka. Przy rozpalonym kominku stał suto zastawiony stół z morskimi specjałami. Zwierzęta zabrały się do pałaszowania. Tymczasem Karim rozglądał się ostrożnie po nieznanej izbie.
– A ten czemu nie je? – zagadnął renifer zajadającego się rybami niedźwiedzia.
– Nie jestem głodny – odpowiedział zwyczajnie Karim.
– Ty gadasz po naszemu – parsknął zdziwiony renifer.
– Nie, to wy mówicie po mojemu.
Nastała chwila ciszy, zwierzęta przestały jeść i zwróciły się w stronę chłopca.
– Od kiedy nas rozumiesz? – Dopytywał Serafin.
– Właściwie to od momentu, kiedy zobaczyliśmy tę chatę i powiedzieliście, że tu odpoczniemy.
– Dziwne to jakieś – ciągnął Serafin – jeszcze nigdy nie spotkałem się z tym, aby ludzie nas rozumieli, no może jacyś szamani, może tak we śnie albo w hipnozie, ale tak normalnie to nigdy, nigdy! – Serafin podskakiwał w nerwowej ekscytacji.
– Ja też nie – wtórował mu niedźwiedź.
Jeszcze kilka minut trwała ta dziwna euforia i nieustające pytania, aż w końcu wszyscy w ciszy przystąpili do jedzenia. Zdecydowali, że trzeba nabrać sił do dalszej wędrówki. Po skonsumowaniu ostatniej porcji ryb poczuli się bardzo znużeni i zasnęli przy palącym się kominku. Karim spał wtulony w Puszka, a Serafin i Biegacz skulili się i ułożyli łby pod nogami chłopca. Długa droga i głód zagłuszyły ich czujność. Spali jak beztroskie niemowlęta w ramionach matki. Nie wiadomo, dlaczego żaden z nich nie bał się ani odrobinę tego obcego im przecież miejsca. Sen jest najlepszym lekarstwem na zmęczenie. Po pewnym czasie do chaty wszedł nieznajomy człowiek. Nie spodziewał się żadnych gości, toteż swoim zwyczajem otworzył dosyć hałaśliwie drzwi, a tym samym zbudził całą brygadę. Trudno określić, kto był bardziej przerażony, na chwilę nastała niezręczna cisza. Po chwili obserwacji towarzystwa mężczyzna z siwą brodą nieśmiało zapytał:
– Co was przywiodło do tego lasu?
Jego ciepły ton wypowiedzi i aksamitna barwa głosu sprawiły, że lęk opuścił zwierzęta i Karima. Ośmielony chłopiec grzecznie opowiedział właścicielowi chaty, że szukają drzew i pożywienia, przeprosił też, że zjedli mu ryby, ale byli bardzo głodni.
– No trudno – powiedział mężczyzna – moje skrzaty po powrocie będą musiały sobie same przygotować kolację.
– Skrzaty! – wykrzyknął zaskoczony Serafin.
– To bujda jakaś!– dodał Biegacz.
– Wiem, wiem, to wszystko jest dla was obce, nie jesteście stąd, a tylko wasze czyste serca i chęć pomocy innym sprawiły, że do mnie dotarliście. Nikt od wieków nie wstępował do tego lasu. Już zacząłem się zastanawiać, czy nie ma porządnych ludzi albo czy nikomu niczego nie potrzeba. A tu proszę, przyszliście wy, czyli jednak mogę jeszcze komuś pomóc i nawet mam pomysł. Musicie mi tylko powiedzieć, czy w waszej osadzie mieszkają dobrzy ludzie.
Karim opowiedział siwobrodemu o mieszkańcach osady, że wszyscy są pracowici i odważni, ale mają jedną wadę – spiczaste uszy i dlatego inni ludzie nie chcą się z nimi zadawać.
Siwobrody mężczyzna wpadł na pomysł, aby wykorzystać osadników w swojej działalności. Od dawna roznosił ze swoimi wróżkami prezenty do ludzi dobrego serca, ale wróżki były delikatne i nie miały dużo siły. Zaprosił więc wszystkich osadników wraz z ich zwierzętami do swojego domostwa i od tej pory raz do roku, 24 grudnia, razem robili prezenty i roznosili im potrzebującym, a zwierzęta im w tym pomagały. Las dostarczał wszystkim opału i pożywienia. Rozbudowano chatę siwobrodego, postawiono duży warsztat i stajnie.
Tym siwobrodym był mój prapradziadek – westchnął Mikołaj.