Autorka: Joanna Winiarska
Czyta: Wojciech Strózik
Tytuł: Czarna Danina
Czarna Danina
W całkiem zwyczajnej wiosce, w bajkowym królestwie sprawy toczyły się swoim normalnym rytmem. Chłopi jak co rano wyszli w pole, kobiety rozpaliły ogień w domowych piecach i zabrały się za gotowanie jaglanki na śniadanie. Dzieci odpaliły komputery i play station. Krowy dawały mleko, kury znosiły jaja, ptaki wiły gniazda, a drony latały brzęcząc cicho w sadach i nad rzeką. Humor wszystkim psuł jedynie zbliżający się dzień Czarnej Daniny, którą raz w roku chłopi i mieszczanie musieli oddać swojemu królowi.
Zwłaszcza trudny do przyjęcia był punkt trzeci królewskiego obwieszczenia, który pojawił się tam zupełnie niedawno. Na dokumencie widniało bowiem co następuje:
„Każdy mieszkaniec naszej Krainy zobowiązany jest raz w roku, w terminie obwieszczonym przez Herolda dostarczyć do Królewskiego Zamku
1. duży worek kaszy, ryżu lub zboża
2. mały worek dowolnych pieniędzy
3. coś dla Śmierci”
O ile dwa pierwsze zapisy nie budziły żadnych wątpliwości, choć niejednego martwiły, o tyle ostatni punkt był powodem do westchnień. Nikt bowiem nie chciał oddawać nikogo ani niczego w ręce Śmierci. Ponieważ jednak nikomu z poddanych nie przyszłoby do głowy sprzeciwić się woli króla, oddawano w tym celu najczęściej małe domowe zwierzątka, rzadziej parobka lub wysłużonego konia.
Temat był trudny i im bliżej było do terminu składania daniny, tym częściej chłopi przygarniali do domu np. bezpańskie psy, lub przynosili w wiaderkach karpie z pobliskich stawów przy grobli. Wiadomo, dlaczego. Łatwiej oddać kogoś, do kogo nie zdążą się przywiązać.
***
Nikt nie wiedział dlaczego Śmierć nagle dostała królewskie przywileje. Bo też nie podano do publicznej wiadomości, że pewnego dnia zawitała na królewski dwór gościnnie. A poczuwszy tam znajomą woń zgnilizny i rozkładu, niewietrzonych pomieszczeń i niepranej pościeli – postanowiła zostać na dłużej.
Z czasem wtopiła się w krajobraz królewskiego dworu do tego stopnia, że dostawiono dla dodatkowe krzesło do stołu i nakrywano do stołu (choć niczego nie jadała), a król zwykł rozgrywać z nią popołudniową partię tryk traka, bo dawała mu wygrywać. Może nudził się odkąd zabrała jego żonę, a dzieci nie zauważały jego obecności?
Mały książę odkąd okulary VR zastąpiły mu prawdziwe konne przejażdżki utył tak, że przestał mieścić się w zbroję. Blade ciało prześwitywało przez kolczugę jak drożdżowe ciasto, a z czasem w ogóle nie było mowy aby się w nią wcisnął.
Księżniczka zajęta była głównie wstawianiem na social media zdjęć plastikowych kucyków fotografowanych z ukrycia we wstydliwych sytuacjach. Poza tym ciągle nie potrafiła uzyskać właściwego koloru włosów – fiolet był nieustannie niedoskonały, więc spędzała godziny na testowaniu nowych farb i ich mieszanek.
Obecność małomównej Śmierci w ogóle im nie przeszkadzała, księżniczka nie zauważała nawet, że zabiera ona od czasu do czasu któregoś z jej kucyków. Mogła kupować sobie nowe, a do żadnego też nie miała zwyczaju się przywiązywać.
Śmierć większość czasu siedziała w sali kominkowej, na atłasowej sofie zdobionej w liście palmy i grała na PS-ie.
Z czasem jej kościste palce nauczyły się sprawnie obsługiwać pada, a komunikat na monitorze „masz jeszcze 4 życia” zawsze sprawiał, że chichotała pod nosem (a w zasadzie jego brakiem).
***
Zbliżał się dzień Czarnej Daniny, czyli ostatni czwartek przed pierwszą letnią pełnią księżyca. W wioskach, miasteczkach i osadach zaczął się nerwowy ruch. W domach i oborach oglądano warchlaki, wyliczano, która z kur tym razem będzie podarunkiem dla Śmierci, oceniano, który kociak urodził się najsłabszy lub ślepy. W rodzinach kłócono się i podnoszono głos. Worki ze zbożem czekały już przed drzwiami gospodarstw na wielki drabiniasty wóz, który zabierał je od tych, którzy nie mieli jak dojechać, bo nie posiadali konia ani furmanki. Wrzucano na niego brzęczące sakiewki z miedziakami i złociszami, owoce, warzywa, rozkwiczane prosięta, osowiałe koguty, zdezorientowane świnki morskie, a nawet lekko oszołomione lalki barbie i zdezelowane już mocno tamagochi. Na końcu wsi, w dość ponurym murowanym domu z wyjątkowo małą ilością okien mieszkał chłopiec ze swoim ojcem – konserwatorem serwerów.
Żyli samotnie, bo mama chłopca niestety umarła przy porodzie. Konserwator był nieśmiałym i pracowitym mężczyzną, jednak często zapominał o takich drobiazgach jak śniadanie czy kupno nowych spodni, gdy chłopiec wyrastał z poprzednich. O to wszystko dziesięciolatek musiał zabiegać sam. Często ojciec chodził do pracy na nocną zmianę zostawiając chłopca samego. On bardzo tego nie lubił, więc udało mu się ubłagać ojca o zakup zwierzątka. Jedyne, na co było ich stać to mały rudy chomik. Ojciec wysupłał jeszcze kilka monet na szklany słój, który stał cię chomiczym mieszkaniem. Terrarium było zdecydowanie za drogie. Słój miał tę zaletę, że można było wziąć go ze sobą do łóżka i owinąć się wokół niego przy zapadaniu w sen. Dzięki temu chłopiec zasypiając z buzią przyklejoną do bladozielonego szkła, nie czuł się już tak samotny pod nieobecność ojca. Teraz stał bezradny wobec obwieszczenia o Czarnej Daninie. Nie miał nic, co mógłby ofiarować Śmierci oprócz chomika. To nie było fair. Postanowił więc negocjować.
Zbliżał się późnowiosenny wieczór, pachniały złotokapy i bzy. Brzęczały trzmiele w ogrodach. Chłopiec zjadł piętkę chleba, wziął słoik pod pachę, sakiewkę dawno uskładanych groszy do kieszeni i worek ryżu do plecaka, postawił na stole szklankę mleka dla ojca, aby czekała na niego gdy wróci z pracy i zamknął za sobą delikatnie drzwi. Gdy zmęczony konserwator serwerów wrócił do domu, po ciemku wypił mleko, minął łóżko chłopca (już dawno przestał mierzwić mu włosy na dobranoc) i położył się spać. Nie zauważył, że miejsce synka było puste. I że w kącie pokoju nie migotał bladozielony słój, a zamiast energicznych odgłosów szurania małych łapek o szkło, w domu panowała złowróżbna cisza.
***
Król patrzyła na pulchnego chłopca przypominającego rumianego warchlaka i nie mógł uwierzyć, że to jego syn. Zapomniał nawet jak brzmi dźwięk jego głosu – tak rzadko ze sobą rozmawiali. Córka też nie pojawiała się zbyt często w królewskich pokojach, a nawet jeśli – to zawsze naburmuszona i z kolejnym żądaniem. Dzieci nie słuchały tego, co do nich mówił, więc otulał się tylko znoszonym królewskim płaszczem, który nie widział prania od lat. Jedyną osobą, która go słuchała była milcząca dama w czarnym kapturze, która towarzyszyła mu w milczeniu już od tak dawna. Czasami pożalił jej się na czasy, na dzieci, na niedoskonałe systemy w iphonach i nieudane negocjacje z innymi państwami. Ona słuchała w milczeniu potakując głową. Raz poczęstował ją whiskey i skrzywił się z niesmakiem gdy drogocenny trunek wlany jednym ruchem do śmiercich ust – chlusnął o podłogę. Zapomniał, że Śmierć nie ma ciała, więc na cóż jej te uciechy. Dziś zaprzątała Króla myśl o dniu Czarnej Daninu. Nie pamiętał skąd wziął się ten zwyczaj i prawdę mówiąc już od dawna chciał go zlikwidować, bo nieco go denerwował. Jedzenia w zamku było pod dostatkiem wiec dodatkowe worki ryżu i kaszy były zbędnym balastem, zresztą dzieci żywiły się głównie chrupkami, suszonymi cukrzonymi chrząszczami i oranżadą, on zadowalał się whiskey, a jego towarzyszka nie jadała. Pieniądze też już dawno straciły na znaczeniu, a szczególnie odkąd ogólnie przyjętą walutą stały się bitcoiny. W dodatku w dzień Czarnej Daniny na dziedzińcu od wschodu słońca kręciło się mnóstwo osób, dobiegały go krzyki i nieprzyjemne zapachy, a od tego bolała go głowa. Tak, zdecydowanie powinien już dawno zlikwidować ten przykry dla wszystkich, w tym i dla niego przepis – pomyślał z niesmakiem. Niestety ciągle opadał z sił zanim zdążył wezwać Heralda z papirusem i piórem i zapadał w bezsensowne drzemki, z których budził się jeszcze bardziej zmęczony. Pomyślę o tym jutro powtarzał w myślach zdanie, które usłyszał w jakimś starym filmie. I tak mijał kolejny rok.
***
Chłopiec wyruszył w podróż wczesnym wieczorem. Tak rzadko wychodził z domu odkąd wprowadzono zdalne nauczanie, że zapomniał jak pachną świeżo wyłuskiwane z ziemi szparagi i fioletowe bzy. Małe dzieci grały pod nimi w zbijaka, żadne z nich nie podbiegło nawet żeby zapytać, co ma w słoiku. Obrzuciły go tylko obojętnymi spojrzeniami i pojedynczo odłączały się na przeciągłe wołanie mam wzywających na kolację. Chłopiec nie miał mamy, więc nie za bardzo mógł sobie wyobrazić, na czym polega kolacja. Tato kupował raz na jakiś czas mnóstwo takich samym składników spożywczych – szafki w kuchni wypełnione były płatkami śniadaniowymi, mlekiem w kartonach i pomidorami w puszce ustawionymi równo jak żołnierze. Zawsze, gdy czuł głód wciągał z szafki kolejne opakowanie i zjadał zamyślony nawet nie zapalając światła. Ojciec zorientował się, że chłopiec chyba rośnie po tym, że zamiast połowy puszki pomidorów zaczął na jeden posiłek zjadać całą. Chomika musiał wyżywić sam – w skromnym budżecie domowym nie było miejsca na takie zbytki. Zbierał więc w ciągu dnia ziarna zboża, orzechy porzucone przy drodze przez rozhasane dzieciaki i najzieleńsze źdźbła trawy aby ułożyć z nich wieczorem posiłek dla swojego pupila. Chomik z wdzięcznością wpychał do swoich wielkich policzków wszystkie wiktuały tak szybko jakby bał się, że chłopiec się rozmyśli. Paradował potem z wielkimi wypchanymi workami pod okręgu swojego słoja, dumny, że znowu udało mi się zgromadzić zapasy. Chłopiec szybko poczuł zmęczenie, bo jak słusznie przeczuwał podróż zapowiadała się na dłuższą i męczącą. Mijały go już pierwsze furmanki ciągnące gościńcem w stronę stolicy wyładowane workami z ryżem i pieniędzmi. Wypatrzył jeden wóz na koźle, którego siedział królewski strażnik, a ponieważ i należał do rezolutnych dzieci – zatrzymał go grzecznym skinieniem dłoni i uśmiechając się zapytał czy mógłby się dosiąść. Strażnik już miał na końcu języka pytanie, dokąd to się wybiera sam i po nocy, ale zauważył w dłoniach chłopca słój ze zwierzątkiem i połączył fakty. – Jasne, wsiadaj – zaprosił uśmiechając się przesadnie szeroko. Wskazał mu miejsce za kozłem i podał nawet ciepłą końską derkę do okrycia. A pod nosem zamruczał sobie „biedy mały”. Śmierć jest niesprawiedliwa, że zabiera każdemu. To była myśl, która przeleciała przez jego głowę, ale nie uchwycił się jej jakoś specjalnie, bo wiedział, że jeśli ją złapie i zatrzyma będzie siedziała w głowie i dręczyła go aż do końca podróży.
***
Musicie wiedzieć, że kraina, którą władał król leżała nad morzem. Morze było tu chłodne, a wiatry wiały tu długo i uporczywie. Sosny od nich karłowaciały, a mewom trudno było utrzymać kierunek lotu, dlatego wyglądały jak wiecznie pijane. Na plaży tańczyły rozwłóczone przez ptaki suche gniazda szerszeni pełne pokruszonych owadzich odwłoków. Nie była to specjalnie malownicza ani optymistyczna okolica. Za wydmami oprócz rybackich chat stały wielkie cementowe zabudowania po starych elektrowniach z czasów, gdy prąd przesyłano jeszcze kablami. Królewski zamek stał na wielkim klifie niczym stara latarnia, a jego tarasy rzadko były zaszczycone obecnością żądnych słońca mieszkańców, bo wiatr upodobał je do swoich harców. W zamku jego odgłosy niosły się przez wszystkie kominki i nawet telewizor włączony na cały regulator nie potrafił ich zagłuszyć. Od rana panowała tu podminowana atmosfera, wiadomo, w końcu dziś dzień Czarnej Daniny. Kucharki założyły odświętne fartuchy, koniuszy przystrzygli wąsy i umyli uszy. Wszyscy wylegli na dziedziniec by pomóc w tachaniu worków i koszów z jajkami. Królewskie dzieci nawet z pewnym zaciekawieniem spoglądały na tę całą krzątaninę uprzednio umościwszy sobie wygodne poduszki pod łokciami w wykuszach okien na wieży. Było co oglądać. Z jednej strony na wielkim dziedzińcu zrzucano kolejne worki ze zbożem. Królewscy heroldzi cierpliwie wnosili je do spichrza, którego ściana przylegała do zachodnich murów zamków. Gruba kucharka przechadzała się miedzy nimi i wsadzając swoje pulchne czerwone dłonie do kolejnych worków sprawdzała jakość dostarczonych wiktuałów. Kiwała przy tym z zadowoleniem głową i otrzepywała dłonie w brązowy lniany fartuch, solidnie uprasowany, który upodobniał ją do wielkiej i nieco groźnej zakonnicy. Po drugiej stronie dziedzińca rozgrywały się mniej przyjemne sceny. Królewicz i królewna patrzyli z szeroko otwartymi oczami jak chłop , kobiety i ich dzieci żegnały się z ulubionymi zwierzakami i ze łzami w oczach oddawały postronki strażnikom. A oni niczego nieświadome, ufne zwierzęta prowadzili mostem na linach wprost do baszty, w której rezydowała Śmierć. Kobiety oddawały wielkie kosze w gęśmi i ocierając oczy rąbkiem fartucha szybkim krokiem ruszały w drogę powrotną. Kolejka była długa, a ludzie stali w upale.
***
Chłopiec ostatnie kilka kilometrów postawił przejść pieszo. Zeskoczył z wozu grzecznie dziękując strażnikowi. Napił się wody z butelki i zjadł ostatnie herbatniki, które zabrał na drogę. Zerwał kilka liści dzikiej sałaty rosnącej na wydmach i wrzucił do słoja. Chomik od razu zaczął je skubać i wypychać sobie nimi policzki – zawsze rozbawiał tym chłopca. Nie tym razem. Zamyślony chłopiec usiadł na plaży, bo chciał jeszcze pobyć ze swoim zwierzątkiem, ale też obmyślał swój plan. Nie, to nic z tych rzeczy, o których myślicie – nie planował ucieczki, bo gdzie miałby zresztą uciec. W końcu wstał i energicznym krokiem ruszył w stronę majaczącego na cyplu zamczyska. Dotarł do niego w okolicach gorącego wyjątkowo jak na ten dzień południa. Nawet złośliwy wiatr przestał dzisiaj wiać i ludzi stali w okropnej spiekocie. Kolejka poruszała się markotnie. Chłopiec stanął na jej końcu i grzecznie zapytał osobę, które była przed nim czy może ją przepuścić, bo chciałby osobiście spotkać się ze śmiercią. Zaskoczona jego odważną prośbą szczupła kobieta powoli skinęła głowa i z szacunkiem przepuściła go przed siebie. Potem zapytał kolejną osobę i jeszcze kolejną, następną, i kolejnych trzysta. W ten sposób około czternastej był już pierwszy, a gruby strażnik wyciągnął ręce po jego słój pytając tubalnych głosem – no, pokażże chłopcze co tu masz! Chłopiec jednak nie oddał mu słoja, tylko po raz kilkusetny powtórzył swoją prośbę, że chciałby oddać chomika Śmierci do rak własnych i przy okazji rozmówić się z nią. Strażnik zadumał się, bo tak odważna to była prośba. Pomyślał, że nie ma przecież żadnych wytycznych, które zabraniałby wpuszczenia małego chłopca do baszty. Machnął więc ostatecznie ręką, puścił go przodem i zajął się kolejnymi osobami w kolejce – akurat była to rodzina, która postanowiła oddać krnąbrnego parobka, który za dużo jadł i spał, a do pracy mu się nie spieszyło. Chłopiec przeciskał się wąskim linowym mostkiem omijając krowy, strażników niosących kosze z półżywymi karpiami i niewzruszonymi żółwiami morskimi. Jednego strażnika, który wydawał się sympatyczny zapytał nawet odważnie, co będzie się działo z tymi wszystkimi ofiarami. Wąsacz uśmiechnął się i powiedziała szeptem – wylądują w magazynie w baszcie. Czy można je stamtąd odebrać? – zapytał poważnie chłopiec. – Mmmm, Mały nikt nigdy nie pytał, więc nie wiem. – A czy Śmierć zagląda do tego magazynu? Strażnik nie znał odpowiedzi. Gdy chłopiec wkroczył od wielkiego dziedzińca na dnie baszty znalazł się w środku totalnego zamieszania. No tego to się zupełnie nie spodziewał! Jak na targu starych części komputerowych – panował tu absolutny chaos. Zwierzaki puszczone samopas chodziły tam i powrotem, kury grzebały w pozostałościach słomy szukając jakiś ziaren na pocieszenie, a w kącie gromadziły się zakurzone i wilgotne pluszowe zabawki – lalki z poplamionymi włosami i misie porośnięte brunatną pleśnią. Krowy i konie gapiły się bezmyślnie, a brudne dzieci, do których zapewne dołączy krnąbrny parobek, siedziały wokół prowizorycznego ogniska rozpalonego w starej metalowej obudowie po komputerze i podgrzewały coś w puszce. Nie było tu atmosfery lęku i strachu jaką wyobrażał sobie chłopiec gdy myślał o Śmierci, tylko ogólne zmieszanie, znużenie i bałagan jak na niejednym chłopskim podwórku. Podszedł do grupki dzieciaków i zapytał najmmłodszą, na oko 6 -letnią dziewczynkę którędy do Śmierci. Nawet nie zwróciła na niego uwagi tak zabsorbowana była widokiem bulgoczącej na palenisku fasoli w sosie pomidorowym mieszanej okorowanym patykiem, tylko machnęła ręką pokazując małe drzwiczki w kącie baszty. Były uchylone. Chłopiec wziął głęboki oddech, powiedział sobie w myślach, że musi być dzielny jak uczył go tatko i mocniej pchnął drzwi. Doszedł go mdły zapach gotowanej kapusty i głośne dźwięki play station. Zaczął wspinać się wąskimi schodkami i w ten oto sposób znalazł się w zamczysku.
***
Schodki prowadziły bezpośrednio do sali kominkowej w baszcie. Pierwsze co chłopiec zobaczył to tyłki: królewicza (to ten tłusty jak drożdżowa buła) i królewny (płaski jak naleśnik). Królewskie dzieci nadal wyglądały przez okno mimo bolących łokci wyłożonych na atłasowych poduszkach. Książę sięgał co i rusz do paczki z chipsami i pakował do ust całe garście czerwonych chrupiących płatków. Spocona grzywka przykleiła mu się do czoła. Księżniczka znudzona ziewała zastanawiając się czy jednak nie pość do siebie i nie przetestować najnowszej płukanki do włosów, ale jednak doniosłość widowiska, które rozgrywało się na jej oczach tylko raz w roku kazała jej pozostać w znudzonej pozie. W kącie (o ile okrągła baszta ma kąty) na tronie pokrytym starymi kocami i mocno wytartymi poduchami siedział król. Chłopiec poznał go po siwej brodzie, w końcu nie raz widział telewizję u sąsiadów. Choć szczerze mówiąc nie wszystko tu do siebie pasowało. Król na pewno nie nosi kapci jak zwykły chłop – pomyślał chwilę. Ale nikt inny z obecnych w sali nie pasował do wizerunku króla. Tylko ten miał brodę i królewski płaszcz, gwoli ścisłości całkiem mocno ogryziony przez mole i myszy. Król pochrapywał nosowo drzemiąc nad szklaneczką ciemnego płynu z dymiąca fajką w grubych czerwonych ustach. Druciane okulary przekrzywiły ma u się na nosie, w ręce trzymał książkę z roszadami szachowymi. Przy kolejnym głębszym chrapnięciu fajka wypadła z jego rozchylonych ust, a kilka kropli żaru wydobyło się na powierzchnię karakułowego płaszcza wypalając w nim kolejne dziury do kolekcji. Chłopiec podszedł cicho do króla, podniósł fajkę, z uwagą ją zagasił i odłożył na stolik. W pomieszczeniu panował spory hałas, a jego źródłem był telewizor w kącie pokoju, z którego sączyła się głośna muzyka, a na ekranie ufryzowane i umalowane nastolatki podrygiwały w jej rytm. I wtedy zobaczył ją! Ciemną szczupłą postać w kapturze naciągniętym na oczy, która siedziała przy stoliku kawowym i uważnie wpatrywała się w jego blat. Chłopiec zadrżał, bardzie z emocji niż ze strachu. Zrobił dwa kroki do przodu i dopiero teraz zauważył, że postać głowi się nad pasjansem, długimi kościanymi placami próbując dopasować karty na właściwe miejsce. Najwyraźniej miała z tym problem. – Trójka karo na dwójkę trefl – powiedział chłopiec i uśmiechnął się do Śmierci swoim najlepszym dziarskim uśmiechem. Po czym zamarł, bo postać w kapturze na dźwięk jego głosu powolnym ruchem skierowała głowę w jego stronę. Nie zobaczył niczego innego niż się spodziewał, owszem jej głowa była czaszką, a jedyne co go zaskoczyło to fakt, że Śmierć miała prawdziwe oczy. Błękitne i spłowiałe jak oczy starego marynarza. Patrzyła na niego, a w tym wzroku nie było żadnych emocji tylko wielkie zmęczenie, a może znudzenie. Błękitne oczy przesunęły się w dół, omiotły chomika, który stanął w słoju na baczność i zamarł i powędrowały z powrotem na kawowy stolik. – Trójka na dwójkę – powtórzyła. Słowa w jej ustach zaszeleściły jak suche trawy na wydmie. Tak. Śmierć wydawała się zadowolona. Chłopiec pomyślał, że to najlepszy moment, aby zadać jej pytanie. Dlaczego musisz zabrać mojego chomika? – zapytał odważnie ściskając słój. – Dlaczego zabierasz ludziom ich ulubione rzeczy? Śmierć wzruszyła ramionami. – Nie wiesz? – zdumiał się chłopiec. Takie obrotu sprawy się nie spodziewał. -Czy w takim razie mogę zabrać swojego chomika z powrotem do domu? Proszę – dodał (wiedział, że to słowo pomogło mu już w wielu trudnych sytuacjach). Śmierć westchnęła egzaltowanie i przewróciła oczami. – Zabieraj – wychrypiała i wróciła do swojego zajęcia. W tym momencie chłopiec powinien był odejść, ale coś jeszcze nie dawało mu spokoju, ścisnął, więc słój jeszcze mocniej i odważnie zapytał „Dlaczego innym ludziom nie zwrócisz ich najbliższych skoro ich nie potrzebujesz?” Bo nigdy nie poprosili ? – odparła Śmierć pytaniem na pytanie i uśmiechnęła się czymś na kształt uśmiechu, co oczywiście trudno jest tym określić jeśli nie ma się ust, a jedynie pustą czarną dziurę. – Możesz sam je zabrać i oszczędzić mi kłopotu z tym całym bałaganem. Od tego wrzasku dzieciaków z dołu boli mnie głowa, a zwierzaki strasznie śmierdzą. W moim wieku migrena to już nie byle co – zatrzepotała rzęsami, (bo tak, jej oczy wyobraźcie sobie miały nawet rzęsy i chłopiec, dałby sobie uciąć rękę, że były umalowane). Chłopiec przypomniał sobie jeszcze o czymś bardzo ważnym. – Dziękuję – powiedział -to miłe z Twojej strony. Zastanowił się jeszcze przez dłuższą chwilę i zapytał – Byłaś kiedyś na plaży? Tatko mówi, że świeże morskie powietrze dobrze robi na gól głowy. – Taaaa, morze…- zachrobotała Śmierć – czas najwyższy zrobić sobie jakieś wczasy. Machnęła na niego zniecierpliwioną dłonią odprawiając go tym gestem. W tym momencie zerwał się wiatr, książę puścił siarczystego bąka, na dźwięk, którego Król obudził się upuszczając szklankę whisky prosto na swój po stokroć poplamiony płaszcz dokładając mu 101 plamę. Jego zaskoczone oczy spojrzały wprost na chłopca, który uśmiechnął się szeroko, głośno powiedział „dzień dobry” i zanim król i jego zdumione dzieci zdążyły cokolwiek powiedzieć puścił się pędem po schodach.
***
U podnóża baszty nadal panowało pandemonium – krowy, konie i osły przestały się już mieścić na dziedzińcu i strażnicy zaczęli upychać je ciaśniej klnąc i złorzecząc pod nosem. Dzieciaki w kącie pokłóciły się o puszkę fasoli, a leniwy parobek, który zdążył do nich dołączyć już zakasywał rękawy i brał się do bitki. Chłopiec podszedł strażnika, którego wcześniej spotkał na mostku i który wydał mu się z racji munduru i pagonów na ramionach najważniejszy i powiedział mu co następuje „Śmierć powiedziała żeby wszystkich wypuścić”. – Nareszcie – kapitan wypuścił powietrze z sykiem, zdjął chełm i otarł pot z czoła. Odwrócił się na pięcie, krzyknął „koniec tego bajzlu”, chwycił bat i zaczął wypędzać zwierzęta z powrotem na mostek. Powstał w ten sposób niemały korek, bo mostek był wąski, a w dodatku chwiał się na wszystkie strony. Było już na nim sporo zwierząt i ludzi który szli z przeciwną stronę. Nie mieli jak zawrócić, deptano, więc po sobie i przepychano się niemiłosiernie. W ogólnym gwarze trudno było coś usłyszeć, bo wiatr oczywiście grał swoje pierwsze skrzypce. Jakież to było zamieszanie! Książe obserwując je z baszty, aż wypuścił z ust kupkę rozmoczonych chipsów i zadrżał gdy dziarski parobek zadarł butnie głowę i zaczął wygrażać mu pięścią. Kapitan straży wyciągnął zza pazuchy butelkę i pociągnął łyk czegoś mocniejszego. Kucharki zbiły się w chichoczącą kupkę na dziedzińcu i piszczały, gdy rozpędzone zwierzęta zmierzały w ich stronę. Ogarnianie rozgardiaszu trwało do wieczora. Gdy ostatnie wozy opuściły królewski trakt, wreszcie zapadła cisza mącona jedynie zawodzeniem wiatru i głośno grającym telewizorem odbijającym się od ścian dziedzińca. Do północy trwało mycie baszty szlauchem i wynoszenie starych zabawek na jedną stertę, którą ostatecznie i tak rozwiał wiatr.
***
Chłopiec załapał się na ostatnią furmankę jadącą w stronę ich wioski. Kiedy dojechali, co wiatr im skutecznie utrudniał, księżyc świecił już mocno i zajadle, a ciemne rzadkie chmury przemykały chyłkiem po niebie. Nie zanosiło się jednak na deszcz i wiatr jak zwykle był suchy. Cała wieś spała zmęczona emocjonującym dniem i rzadkim w tych stronach upałem. Chłopiec uchylił skrzypiące drzwi i nie zapalając światła wszedł do domu. Tato jak zawsze był na nocnej zmianie. Na stole leżało kilka pokruszonych herbatników i gazeta z dzisiaj. Odstawił słój ze śpiącym chomikiem obok swojego łóżka i zmęczony położył się nawet nie unosząc koca. To pierwszy od wielu miesięcy dzień, gdy usnął bez mycia zębów. Mimo północnego wiatru mącącego w głowach, nic mu się nie śniło. Ludzie owszem ucieszyli się z odzyskanych zwierząt i przedmiotów. W niejednym domu świętowano. Ale nie trwało to długo. Zaraz potem ludzie zajęli się tym czym zwykle zajmowali się w tej porze roku – sianokosami i suszeniem złowionych w sezonie ryb. Temat uznali za odroczony do następnego roku. Jeszcze przez wiele tygodni później dzieci znajdowany na podwórkach i wydmach rozrzucone przez wiatr wyleniałe misie i lalki bez nóg. Patrzyły na nie w zdumieniu, bo mimo plam pleśni czasami poprzypominały im ukochaną zabawkę, o której zdążyły już zapomnieć. Śmierć chyba rzeczywiście wybrała się na wakacje. Wiatr ustał, wydmy się zazieleniły, ludzie poweseleli. Chciałoby się wierzyć, że i w zamku zapanowało szczęście i ład, a na tarasie serwowano w słoneczne dni śniadania złożone z jajecznicy, arbuza i kakao z lodem. Ale tego nie wiemy. Wymagałoby to czegoś więcej niż odkurzenia starych kątów i wyprania zasłon i poduszek. Król musiałby się obudzić z letargu, nałożyć świeży płaszcz, skrócić brodę, zamknąć szafkę z whiskey na klucz i zauważyć że ma dzieci. Dzieci musiałby wyłączyć telewizor i poczuć, że są na świecie tak przyjemne zajęcia jak puszczanie latawców czy jazda na rowerze w ciepły wieczór. Musiałyby wyjść ze swojego zamku i poczuć jak przyjemnie jest mieszkać nad morzem i mieć kolegów. Ale zostawmy króla i jego dzieci. Co u naszego chłopca? Rósł zdrowo i mądrze. Nie myślcie, że był ideałem, bo takich dzieci nie ma. Zdarzało mu się złościć, dłubać w nosie i odkładać prośby taty na później. Nie miał też zbyt wielu przyjaciół, bo uważał się za trochę mądrzejszego od innych. Ale przecież każdy ma wady, prawda? Bawił się ze swoim chomikiem, sprzątał mieszkanie i czytał dużo książek. Chomik pobył z nim jeszcze 2 lata, ale ostatecznie Śmierć i tak się o niego upomniała –małe zwierzątka żyją bardzo krótko. Chłopiec wiedział, że to nieuniknione, bo sporo czytał i w ogóle jako tako znał się na życiu mimo młodego wieku. Wiedział, że tym razem nie może poprosić o oddanie zwierzątka. Ale może poprosić o drugiego chomika.
Tym razem dostał do niego także i piękne terrarium.
Na koniec powiem Wam jeszcze coś. Akurat Śmierć, nawet, jeśli jest na wakacjach nigdy nie oddaje tego, co zabrała. Ale o wszystko inne warto prosić.